KRATER

Scotty’s Castle – prawdziwa historia upadłego miasta.

To byłby cud, gdyby kiedykolwiek poznał ktoś tę historię w dającej się przewidzieć przyszłości po tym, co się wydarzyło. Osobiście w to wątpię, ale gdyby jednak tak się stało to niech zrobi wszystko, tak wszystko co tylko jest możliwe aby historia ta, albo jej podobne, nigdy się nie powtórzyła.

Wstęp

Jest rok 2052. Od wojny minęło już 15 lat. Wojna to zbyt wiele powiedziane, bo jeśli uznać kilkaset lokalnych konfliktów za rzecz nieszczególną i wojny hybrydowe, to to, co zapowiadało wieloletni konflikt globalny pomiędzy dwoma największymi mocarstwami świata, skończyło się szybciej niż się zaczęło. Na początku XXI wieku węgiel stanowił główne źródło energii i zanim zastąpił je gaz, a USA zamknęły wszystkie swoje kopalnie, jako cywilizacja zdołaliśmy doprowadzić do ekologicznej klęski na globalną skalę. Kiedy poziom PPM osiągnął 800 jednostek z czego Chiny produkowały najwięcej ponieważ zużywały wtedy ponad 60% globalnej produkcji węgla, ONZ przyjęła rezolucję o jej zaprzestaniu. Chiny zawetowały wtedy tę decyzję, ale reszta państw z USA i Rosją włącznie, postanowiła raz na zawsze skończyć z degradacją środowiska naturalnego. Z dnia na dzień główni eksporterzy węgla do Chin zakończyli jego wydobycie i handel nim. Okazało się jednak wtedy, że dla Rosji wyzwanie to było zbyt duże, ponieważ jej gospodarka oparta była w 90% na wydobyciu źródeł energii i kiedy w obliczu krachu gospodarczego społeczeństwo tego wielkiego państwa wreszcie się obudziło i obaliło rządy 76 letniego Putina było już za późno. W 2032 r. USA wprowadziły blokadę swoich zaawansowanych technologii a Chiny, które od dziesiątek lat nielegalnie zaludniały wschodnie tereny Rosji, zastrzegając sobie jednocześnie prawo do obrony swoich interesów, postanowiły wykorzystać trudną sytuację swojego północnego sąsiada. Wkroczyły więc milionową armią na wschodnie rubieże Rosji połykając po drodze Mongolię, a motywując to koniecznością ochrony życia swojej „wyeksportowanej” rdzennej ludności. Wywołało to zdumienie w oczach całego świata, ale reakcja była wręcz symboliczna. Jedynym państwem, które wprowadziło sankcje były Stany Zjednoczone. Tuż po zajęciu wschodniej Rosji, Chiny postawiły na wydobycie gazu. Przeinwestowały jednak ten temat. Nadmiernie eksploatowany przez poprzedników surowiec szybko się wyczerpał. W obliczu zagrożenia bankructwem oraz upadkiem reżimu Choi Houianga, Chiny postanowiły zemścić się na USA za nałożone sankcje i zagroziły Stanom użyciem zasobów nuklearnych. Liczyły po cichu na wsparcie krajów muzułmańskich, np. Iranu, ale Ten dyplomatycznie zdystansował się od chińskich działań. Mimo to, że amerykańskie sankcje nałożone na Chiny w związku z aneksję wschodniej Rosji nie były zbyt dotkliwe, to kraj ten po latach budowy nowej przestrzeni życiowej na zagrabionych terenach, nie miał szans na udźwignięcie ich. Pomimo finansowego wsparcia ze strony Indii i Zjednoczonej Korei, Chiny zbankrutowały. Stało się więc to, czego nikt nie przewidział, ktoś nie wytrzymał ciśnienia i pierwszy nacisnął guzik, dziś już nie wiadomo kto. Nasz rząd twierdził, że to Iran wykorzystał ten kryzys polityczny aby nas zaatakować, nasi sojusznicy twierdzili że to Chiny. Najważniejsze jest jednak to, że nasza cywilizacja po Wojnie 3-dniowej stanęła na skraju totalnej zagłady. Wszystkim wydawało się wtedy, że już nigdy nie będzie gorzej. Wydawało im się, że ludzkość sięgnęła dna, z którego już nigdy się nie podniesie. Mylili się…

Rozdział I

Nazywam się Tomas Crater, urodziłem się w maju 2002 roku, pochodzę z tego Miasta, Miasta które dla mnie i mojej rodziny było rajem na ziemi. Wciąż mam w pamięci te czasy kiedy co weekend jeździliśmy z dziećmi nad jezioro Ubehebe Crater. To jezioro, które zostało okrzyknięte 8 cudem świata, choć było dziełem naukowców i inżynierów a nie natury. Powstało bowiem dzięki zaawansowanej geo-inżynierii, która pozwoliła na „odkorkowanie wielkiej butli” z wodą, o obecność której podejrzewaliśmy to miejsce od kilkudziesięciu lat. Przyroda tego miejsca, której ojcem również był człowiek kwitła rok w rok bujną zielenią i egzotycznymi kwiatami, których zapach pamiętam do dziś. Nawet rozwijająca się tu z rozmachem cywilizacja nie zakłóciła harmonijnego współistnienia stworzonej ludzką ręką natury. Moje nazwisko nie jest przypadkowe, moi przodkowie od wieków byli związani z tym miejscem. Zawsze krążyły legendy, że Dolina Śmierci była kiedyś zieloną krainą ze snów, zanim przyszedł Wielki Duch Ubehebe i zamienił tę krainę w istne piekło, w jałową ziemię pokrytą grubą warstwą suchego piachu. Odchodząc, Ubehebe zabrał ze sobą wszystkie źródła wody i pozostawił ślad swojej wielkiej stopy na tej ziemi w postaci ogromnego krateru. Legendy mówiły też, że Duch Ubehebe powróci tu i ze zdwojoną siłą uderzy w tych, którzy ośmielą się naruszyć jego własność. Nikt z nas nie traktował tych opowieści poważnie, za wyjątkiem rdzennej ludności tych stron, tym bardziej, że badania geologiczne dowiodły, że Ubehebe Crater był kraterem powstałym przed tysiącami lat na skutek wybuchu wulkanu. Podobno moje korzenie sięgają plemion, które zamieszkiwały te tereny pół tysiąca lat temu, osobiście nie wiem czy to prawda, ale moje związki z tą ziemią nie są czysto egzystencjalne. Czuję, że jest to coś więcej, coś czego nie da się wytłumaczyć w łatwy sposób. Może właśnie dlatego całe swoje życie poświęciłem temu aby odebrać Ubehebe jego własność i utracony przed wiekami raj przywrócić.
Dzięki olbrzymiemu skokowi cywilizacyjnemu i błyskawicznemu rozwojowi wszelkich technologii przez ćwierć wieku Stany Zjednoczone prześcignęły inne mocarstwa o lata świetlne. W 2032 roku Prezydent Warner, który wielokrotnie zasłyną z wielkiego daru przewidywania przyszłości, wydał „Dekret o ochronie cyberprzestrzennej”. Jego głównym celem było uszczelnienie systemów informatycznych narażonych na cyber ataki. Jednak Senat USA rozszerzył zapisy tego aktu o ochronę zaawansowanych technologii. Było to wprawdzie sprzeczne z wcześniejszymi zobowiązaniami USA składanymi na forum ONZ, ale zgodnie z naszą konstytucją Senat miał prawo wprowadzić zmiany do ustawy. Nikt jednak nie spodziewał się wtedy, że będzie to iskra, która roznieci pożar.
Po studiach na University of California nie miałem problemu ze znalezieniem pracy. Zresztą w A.T.I. Co. (Advanced Technologies Institute Corporation) czekali na mnie z otwartymi ramionami odkąd zacząłem studiować. Wcześniej pracowałem u nich przez kilkanaście miesięcy jako wolny strzelec i zapowiadało to bardzo owocną kooperację w przyszłości, więc przyjęcie mnie na etat w tej firmie było tylko formalnością. W Stanach było wówczas kilka podobnych firm, ale A.T.I. Co. było wiodącym Instytutem, na który państwo nie szczędziło pieniędzy. Firma była właściwie agencją rządową, w której panowały żelazne zasady. Czasem czułem się jak w wojsku i traktowałem swoją pracę jak służbę, ale miałem dużą swobodę działania i bardzo to sobie ceniłem. Korporacja produkowała dla rządu i armii, prowadziła badania i dbała o ochronę środowiska naturalnego. Jednego nie mieliśmy prawa wytwarzać – śmiercionośnej broni, ani dla rządu ani dla kontrahentów zewnętrznych. Badania w A.T.I. Co. dotyczące metody pozyskania oraz skutków napełnienia krateru Ubehebe wodą podskórną trwały pięć lat. Moje miasto zaczęło się rozwijać. Gdy ówczesny burmistrz Scotty’s Castle – David Springer rozpoczął budowę „wielkiego korkociągu”, do miasta zaczęły napływać dziesiątki a potem nawet setki tysięcy ludzi. Szybko staliśmy się kilkumilionową metropolią. Na początku nie podobało mi się to, ale ludzie byli wyjątkowi, tak jak ja szukali raju na ziemi i z wielką determinacją budowali go. Krater napełniono wodą w maju 2020 roku, pamiętam to jak dziś, miałem wtedy 18 lat a mój ojciec ciągle powtarzał:
– masz szczęście Timi, jak mało kto, mi nigdy Burmistrz nie zrobił takiego prezentu na urodziny.
Ja ripostowałem:
– daj spokój tato, lepiej kup sobie wędkę, to wreszcie będziesz mógł jeździć na ryby.
Kiedy tylko dawał mi pretekst śmiałem się z niego, bo był zapalonym wędkarzem i w swojej kolekcji posiadał już kilkanaście kijów, których praktycznie nie używał. Nigdy nie komentowałem ojca uszczypliwości, uważałem że jego żarty są infantylne, ale że miałem do niego szacunek nie chciałem mu z tego powodu robić wyrzutów. Siedemnaście lat później nie było go już wśród nas, zginął w Wojnie 3-dniowej, właściwie na polu walki jeśli w ogóle można użyć takich słów. Był oficerem Marines, na co dzień stacjonował w Moss Landing. Tamtego dnia przebywał na misji w okolicach Hawai na Północnym Pacyfiku. Manewry właśnie miały się kończyć gdy jego okręt i kilkanaście innych jednostek znalazło się w polu rażenia chińskiej rakiety międzykontynentalnej. Niestety, mimo wysokiego stopnia zaawansowania, nasze systemy obronne zawiodły. Nikt nie wie jak to się stało, ale Chińczycy złamali nasze kody i zdołali zneutralizować bariery przeciwrakietowe. Ja i moi najbliżsi, tak jak większość cywili w USA zdołaliśmy uniknąć śmierci. Uratowały nas Nano-bunkry opatentowane przez A.T.I. Co. już w roku trzydziestym. Dzięki współpracy z europejską spółką Nano Carbon – światowym potentatem w dziedzinie produkcji i wykorzystania Grafenu, zaprojektowaliśmy niewiarygodnie wytrzymały materiał, który posłużył nam do produkcji Nano-bunkrów. Jedyną ich słabością jest to, że po pełnym użyciu tracą odporność na promieniowanie radioaktywne. Po wojnie wyprodukowaliśmy ich dwa razy tyle, jakbyśmy przeczuwali, że może nas spotkać coś znacznie gorszego. Okazało się jednak, że przygotowaliśmy się nie na to, na co powinniśmy byli się przygotować.

Tamtego dnia w momencie gdy rakiety agresora były już w powietrzu my siedzieliśmy bezpiecznie w naszym Nano-bunkrze, przerzucając kanały watchleta i oglądając najświeższe wiadomości.
Jak im to gadanie łatwo przychodzi, – pomyślałem – politycy, urzędnicy, prawnicy, sędziowie – wszystko w jednym jak w reklamie plazmy do czyszczenia odzieży. Miliony ludzi, może nawet miliardy straci tego dnia życie a oni debatują tak, jakby ciągle toczyła się kampania wyborcza:

– Widocznie nasz wywiad wojskowy coś przeoczył lub nie docenił zdolności technicznych wroga. Okazuje się, że mimo światowego kryzysu Iran a z pewnością i Chiny dysponują systemami podobnymi do naszych.
– Tak, ta teza może być prawdziwa, ale nie umiemy jej potwierdzić. Nasze służby stanęły na wysokości zadania, wystarczy rzucić okiem na raporty. Poczekajmy na pierwsze skutki uderzenia, wtedy dowiemy się jak zabezpieczyły się inne kraje w porównaniu z nami.
– Nie sądzi Pan, że możemy tu mieć do czynienia z działalnością szpiegowską na globalną skalę?
– Nie sądzę, nasz kontrwywiad do końca posiadał informacje o działaniach obcej agentury i nie zgłaszał nam tak daleko idących zagrożeń.
– Kiedy nastąpi uderzenie odwetowe?
– Dwie nasze rakiety są już w drodze do celu, dwie następne czekają na decyzję prezydenta.

Radary naszej Armii zarejestrowały dwa pociski odpalone w kierunku USA z okrętów podwodnych niewiadomego pochodzenia. Obraz po bitwie a właściwie kilkunastu eksplozjach o sile 500 Kt każda, w pięciu różnych miejscach Świata był rozpaczliwie beznadziejny. W wiadomościach podawali, że szacunkowa liczba zabitych to ok. 3,5 miliarda istnień. Większość ofiar to ludność zamieszkująca północno – centralną Afrykę, Azję oraz Południową Amerykę. Szybko okazało się, że embargo Warnera z 2032 roku odniosło koszmarny skutek. My przetrwaliśmy, dzięki zdobyczom technologii i typowemu dla naszego Narodu egoizmowi, inni zaś odeszli z tego świata z Bogiem lub bez Niego, a w najlepszym wypadku skazani zostali na brak przyszłości. Czułem ulgę ale jednocześnie wściekłość, którą potęgował obraz świata po tym co przeżyliśmy. Winiłem za to polityków.

O śmierci ojca dowiedzieliśmy się po siedmiu dniach. Matka z którą nie miałem dobrych stosunków, totalnie sfiksowała, większość obowiązków spadło więc na mnie włącznie z organizacją symbolicznego pogrzebu ojca. W pierwszym tygodniu, do zbadania skutków ataków nuklearnych Armia wysłała drony i roboty, wyprodukowane przez nas wspólnie z firmą Boston Dynamics. Na początku mieliśmy problem z poruszaniem się. Co prawda rząd dysponował już pochłaniaczami promieni i nawet użył ich z powodzeniem w tej wojnie, to wciąż jednak nie można było swobodnie się przemieszczać. Przez kolejne trzy miesiące musieliśmy więc chodzić w kombinezonach Foxa, które miały niezależny system wentylacji. Były niewygodne, śmierdziały chińskim plastikiem, ale doskonale spełniały swoje zadanie. Oczywiście produkowaliśmy je w A.T.I. Co. tak jak 85% pozostałych produktów na zamówienie rządu. Surowce jednak z racji ich niskiej ceny pochodziły z Chin. Musiały spełniać nasze normy i spełniały je, ale zawarte w nich substancje zawsze dawały niepożądany efekt w postaci nieprzyjemnego zapachu. W przypadku kombinezonów Foxa, był to fluoroetylopropylen, dzięki któremu w początkowej fazie buforowej mogliśmy zabezpieczyć się przed szkodliwym promieniowaniem. Lokalne opady neutralizujące zapowiadano dopiero za 4 tygodnie, miały je wywołać dyfuzory fluorytu, ale woda stanowiąca podstawowy składnik antyoksydantu pochodziła z jeziora Ubehebe, więc musiało to chwilę potrwać. Były to zresztą te same dyfuzory, które zbudowano w Instytucie do wytwarzania niezbędnych opadów deszczu aby pobudzić do życia wegetującą tu od tysiącleci przyrodę. Po drobnych przeróbkach stały się doskonałą bronią defensywną w walce z radioaktywnym promieniowaniem. Inne ośrodki w kraju radziły sobie podobnie, korzystały ze zbiorników naturalnych lub sztucznych tak jak my a technologia oczywiście pochodziła z A.T.I. Co.

Z Foxem, który był autorem wielu projektów i wynalazków współpracowałem od początku mojej służby w Instytucie. To była doskonała kooperacja, mieliśmy podobne pomysły i doskonale się rozumieliśmy. Zawsze wspierał nas kierownik projektu Johnson a ja i Chris snuliśmy dalekosiężne plany. Nasza firma miała kontrakty z japońską firmą Machinery Industries, która była pionierem w produkcji maszyn gigantów. Dostarczali nam urządzenia dzięki którym opanowaliśmy technologię budowania olbrzymich przestrzeni pod powierzchnią ziemi i dna oceanu. Laboratoria A.T.I. Co. mieściły się w jednym z takich podziemnych pawilonów. Nasz zespół opracował w nich skomplikowaną metodę skraplania fluorytu, który okazał się doskonałym antyoksydantem. Wprowadziliśmy też niezbędne zmiany w konstrukcji dyfuzorów. Rząd zamówił ich tyle, że wg danych Armii starczyć ich miało na 6 miesięcy ciągłej eksploatacji. W zespole było siedmiu ludzi. Każdy z nich miał do wykonania pewien zakres pracy, w której czół się najlepiej. Chris kierował zespołem a ja koordynowałem wszystkie projekty. W zespole zazwyczaj panował spokój i atmosfera pracy, ale pamiętam jak pewnego dnia poszło coś nie tak i zaczęliśmy spierać się z Christianem w kwestii dyfuzorów:
– Co ze zbiornikami? – zapytałem
– Nic, nie będzie zbiorników – odparł Chris
– Jak to? Jeśli dyfuzory mają działać prewencyjnie, a przecież o to nam chodzi to powinny w pierwszej kolejności mieszać wodę z fluorytem a dopiero w drugiej transportować substancję w przestrzeń powietrzną.
– To prawda, ale przy zastosowaniu dwóch dysz osiągniemy ten efekt za jednym zamachem – kontrował Chris
– Dwóch dysz? Zwariowałeś? Będziemy potrzebować dwóch równoległych pomp ciśnieniowych, doskonale wiesz, że nie uda się ich skalibrować.
– Wiem, ale dwóch pomp też nie będzie. Zastosujemy większą pompę i kolektor ciśnieniowy, który rozdzieli ciśnienie równomiernie na dwie dysze.
– To się nie uda, pompa do dyszy na wodę powinna dać ciśnienie na poziomie 1000 barów a na skroplony fluoryt potrzebne jest 3000 – odparłem
– Tak, a skąd masz te dane? – zapytał spokojnie Chris
– Jak to skąd, sam robiłeś obliczenia i dałeś mi je do analizy.
– To już nieaktualne, zrobiłem je jeszcze raz i okazało się, że po zaaplikowaniu 10% roztworu zwykłego metanolu gęstość skroplonego fluorytu zmniejsza się do 1000 kg/m3.
– Na prawdę? Jak na to wpadłeś? Przecież to musiał być przypadek – spytałem nie kryjąc zachwytu.
– I był – odparł Chris ze stoickim spokojem, jakby wiedział jaki przebieg będzie miała ta rozmowa, uśmiechnął się i dodał:
– Wiesz, że czasem lubię sobie strzelić lufę, zwłaszcza po ciężkim dniu. Tak było w zeszły piątek, pamiętasz? Siedzieliśmy do 4:00 rano nad problemem utylizacji odpadów radioaktywnych i dyszami do dyfuzora. Byłem wtedy bardzo zmęczony i po powrocie do domu nalałem sobie do szklanki Johny Walkera i doznałem olśnienia – bo skoro alkohol rozrzedza krew to powinien tak samo zadziałać na fluoryt – pomyślałem i następnego dnia usiadłem do kolejnych prób.

Oj tak, Chris lubił sobie wypić, nie przeszkadzało mu to jednak w pracy bo przy robocie sobie nie folgował. Po pracy to co innego, czasem nawet myślałem, że ma z tym jakiś problem, ale może dlatego, że ja byłem totalnym abstynentem. Zamiast rozrywać się ze wsparciem alkoholu wolałem tracić kalorie na siłowni i trenować sztuki walki. Bardzo lubiłem sport pod każdą postacią, wiedziałem że sprawność fizyczna może mi się kiedyś przydać i nie myliłem się. Pewnie miałem to po ojcu, który przecież do samego końca był w dobrej kondycji i służył ojczyźnie. A ja wiedziałem, że czystość ciała wpływa na czystość ducha, więc systematycznie dbałem o swoją kondycję psychofizyczną. Chris Fox nie był moim jedynym kumplem w Instytucie. Miałem ich kilku, pracowali w innych działach. Integrowaliśmy się na wyjazdach służbowych, zwłaszcza tych do Baltimore, gdzie dla stoczni Bethlehem’s Fairfield projektowaliśmy elektromagnetyczne suwnice. Ze względu na odległość wyjeżdżaliśmy tam na minimum dwa tygodnie. Mieliśmy więc sporo czasu aby dobrze się poznać i zabawić w tamtejszych tawernach. Z Baltimore pochodzi też Kate. Była najpiękniejszą dziewczyną jaką w życiu widziałem. Pracowała w stoczniowym laboratorium i pewnie nigdy nie zwróciłaby na mnie uwagi gdyby nie Bobi. To on był duszą towarzystwa, zawsze miał jakiś skecz pod ręką i mimo, że moje kontakty z Chrisem były bardziej poprawne, to właśnie Bobi był ze mną do samego końca. Nie zdradził mnie nawet wtedy, kiedy wiedzieliśmy, że to już koniec i kiedy w straszliwych katuszach, zwijając się z bólu oddawał ducha na moich rękach. Nigdy nie ocenił mojej postawy negatywnie, zawsze wierzył mi bezgranicznie a ja starałem się nie zawieźć jego zaufania.

Kate poznałem w 2026 roku niedługo po tym jak zatrudniłem się A.T.I. Co. Wyjazdy do Baltimore były doskonałą okazją aby poznać ją lepiej. Z wykształcenia jest biotechnologiem-biochemikiem. Wtedy pracowała przy projektach związanych z wykorzystaniem biologii do produkcji paliw nowej generacji. Każdą wolną chwilę spędzała na pogłębianiu wiedzy, planowała zrobić doktorat. Z początku wydawała mi się niedostępna i zarozumiała, jednak gdy poznaliśmy się bliżej zrozumiałem, że jej zewnętrzna aura była tylko grą pozorów. Jej nieprzeciętna uroda przyciągała wzrok większości facetów, ale Kate nie uchodziła za nazbyt przystępną. Niektórzy faceci twierdzili wręcz, że chyba jest lesbijką. Ja nie miałem takich obiekcji, już przy okazji pierwszego służbowego spotkania coś między nami zaiskrzyło, to się po prostu czuje. Okazało się, że oprócz nieprzeciętnej urody posiadała również wrodzoną inteligencję i była osobą głęboko wierzącą. Zauważyłem też medalik na jej szyi podobny do tego, który całe życie nosiła moja matka. Ja nie byłem gorliwym katolikiem. Boga traktowałem tak jak duchy, o których opowiadały legendy krążące w naszych stronach. Uważałem się za pragmatycznego naukowca, który powinien poświęcić życie nauce i Ojczyźnie. Musiałem mieć nad wszystkim czym się zajmowałem pełną kontrolę, reszta zależała od łutu szczęścia lub przypadku. Tak też traktowałem znajomość z Kate, nie przywiązywałem jej zbytniej uwagi, choć chemia, która między nami zadziałała nadała temu związkowi wyjątkowy charakter. Z punktu widzenia naukowego nasz związek rozwijał się poprawnie, gdyż prostą drogą zmierzał do celu, który biologia określa jako prokreacja. O tym, że byłem bezgranicznie zakochany w Kate, i że rodzina jest dla mnie najważniejsza dowiedziałem się kilkanaście lat później, w okolicznościach, które stały się przyczynkiem do historii, którą postanowiłem Wam opowiedzieć.

Rozdział II

– Ja do Komendanta, wpuście mnie, łączność w Kraterze zerwana… – krzyknął głos zza terminala, ale słychać go było jakby wydobywał się z kabiny dźwiękoszczelnej, był cichy i niewyraźny. Wstęp do kwatery głównej rebeliantów nie był łatwy, wszędzie zainstalowane były skanery tęczówek. Każdy, kto wchodził do slotów musiał być dodatkowo prześwietlony na obecność wirusów. Potencjalnie przemycona broń konwencjonalna ze względu na działanie pola magnetycznego nie stanowiła tam zagrożenia. Rebelianci narażeni byli permanentnie na akcje dywersyjne ze strony sił rządowych zwłaszcza klonów, ale zaawansowane zabezpieczenia znacznie utrudniały tym siłom aktywność. Mimo, że rząd ścigał ich z całą bezwzględnością, to nie poddawali się. Byli pewni, że to właśnie oni są sercem tego miasta, miasta które bezwzględnie kochali, a które jednocześnie stało się ich przekleństwem.
– Panie komendancie jakiś człowiek bez identyfikatora chce się z panem widzieć, próbował się dostać do terminala, ale nasza ochrona go zatrzymała.
– Powiedział o co mu chodzi? – spytał spokojnym lecz zdecydowanym głosem Tom.
– Mówi coś o przerwanej łączności w Kraterze  – odpowiedział porucznik Simson, który był jednocześnie adiutantem Toma i dbał nie tylko o jego bezpieczeństwo ale również o właściwe relacje ze światem zewnętrznym. Tym surrealistycznym światem z ich punktu widzenia, w którym Tom musiał odgrywać swoją życiowa rolę niczym hollywoodzki aktor i tym rzeczywistym, zanurzonym w otchłani, gdzie od kilkunastu miesięcy trwała walka o przetrwanie.
– Przesłuchaj go z łaski swojej Simson i zapytaj czy wszystko z nim ok?  – odparł Tom w formie rozkazu, choć nie lubił wydawać poleceń, które narażały na przykre doznania ludzi z Krateru.

Domyślam się, że jest z Down Town, więc obejdź się z nim delikatnie
– Tak jest, Panie Komendancie – odparł Simson i wyszedł z pomieszczenia, które bardziej przypominało szczurzą norę niż centrum dowodzenia rebelią. Wprawdzie miało ono odpowiednie wyposażenie i system monitoringu, ale ze względu na kiepską wentylację panował tam gęsty zaduch, do którego trudno się było przyzwyczaić każdemu, kto wszedł tam po raz pierwszy. Po blokadzie strefy buforowej możliwości pozyskania odpowiedniego lokalu znacznie się pogorszyły. Rebelianci wykorzystali więc wybudowane w latach 30–tych hale podziemne, które ze względu na skutki przemieszczenia się warstw skorupy ziemskiej uległy uszkodzeniu. Zostały one później przez lokalne władze wyłączone z dalszej eksploatacji. Ludzie Toma zajęli więc te hele, adoptując je do swoich potrzeb, dzięki możliwości łączenia Nano-bunkrów, które pozyskiwali okradając składy złomu. Niewielki problem stanowiło dla nich przebicie się przez warstwę betonu, którym hale te zostały zalane przez służby rządowe. Związana z tym była brawurowa akcja oddziału Granta, który dokonał aneksji dwóch platform wiertniczych Machinery Industries z magazynów kopalni MineWorld, kontrolowanej przez Armię USA od dnia, w którym Tom wraz z grupą zaufanych ludzi oficjalnie ogłosił początek rewolty. Dzięki tym platformom mogli budować tunele ewakuacyjne jeszcze przed blokadą strefy buforowej i wreszcie, przenieść w bezpieczne miejsce kwaterę główną, gdy rząd wprowadził stan wyjątkowy na terenie całego miasta. Tom do końca nie rozumiał jak akcja Granta mogła się udać, nigdy nie pytał go o szczegóły, ufał mu. Wiedział jednak, że stało się to kosztem jego trzech najlepszych ludzi.
Po ok. dwudziestu minutach Simson zameldował się u Toma.
– Panie Komendancie, intruz jest czysty. Mówi, że przysłał go Bobi, a ja nic o tym nie wiem. Ostatni meldunek Bobiego otrzymałem przedwczoraj o godzinie 21.30 i nic niepokojącego w nim nie było…
– Powiedział coś jeszcze? – spytał Tom, – jeśli nie to daj go tutaj.
– Mówi, że łączność w DownTown nie działa i że dzisiaj Bobi próbował się z nami skontaktować i nie było to możliwe – odparł Simson. Po krótkiej chwili intruz został wprowadzony do pokoju i w asyście dwóch suportów stanął przed obliczem Toma.
– Jak się nazywasz? – spytał Komendant.
– Jestem… z DonwTown, nazywam się… Carl i przysłał mnie… Bobi, już mówiłem porucznikowi. Nie mamy łączności ze światem zewnętrznym Panie Komendancie… – zaczął wyjaśniać intruz.
– Powoli… – przerwał Tom – Carl i jak dalej?
– Carl Safire, jestem z grupy dywersyjnej „Wilki”, która zajmuje się lokalizowaniem jednostek wroga i ochroną konwojów. Bez łączności nie damy rady koordynować wszystkich działań. Dlatego przysłali mnie tutaj, tylko wy możecie coś z tym zrobić.
– Kto ci to powiedział?
– Bobi,… on powiedział, że Pan Komendant mi nie odmówi i kazał przekazać, że Kate ma się dobrze.
– Kto to jest Kate? – spytał Tom
– Nie wiem Panie Komendancie, ale Bobi mówi, że dba o nią jak nikt i że cała przyjemność jest po jego stronie, tak mi kazał powiedzieć…
– Tak powiedział? To ciekawe, wszyscy wiedzą, że Kate jest moją żoną a ty o tym nie wiesz? – żachnął się Tom

Kate jest prawą ręką Bobiego i to dzięki niej dowiedzieliśmy się o tych przeklętych wirusach i ich nosicielach…
– To Pańska żona? Bobi mówi na nią Glow, wszyscy ją kochamy, zrobiła dla nas tyle dobrego… – ciągnął intruz.
Tom się uspokoił, wiedział już, że Carl nie jest intruzem. Na początku, kiedy postanowił utworzyć ruch oporu ustalili, że tylko on, Bobi i Chris pozostaną przy swoich imionach, reszta miała wytrwać w pełnej konspiracji i używać tylko pseudonimów. Bobi nie użyłby imienia Kate bez ważnej przyczyny, a w tym wypadku powód okazał się wyjątkowo poważny.
– Carl Safire, to twój pseudonim? – przerwał monolog nieoczekiwanego gościa Tom. –  Czy wiesz, że
przychodząc tu ryzykowałeś życiem?
– Jest wojna Panie Komendancie, codziennie ryzykuję życiem, ale szaleńcem nie jestem, dostałem szczegółowe instrukcje i dlatego dotarłem tam gdzie musiałem dotrzeć…
– Co o tym sądzisz Simson? – tym razem Tom skierował wzrok na swojego adiutanta?
– Prawdopodobnie rząd zablokował wszystkie stacje przekaźnikowe, nasi ludzie już to potwierdzili. Telefonia komórkowa i holofony nie działają. Mamy łączność tylko na górze… z DownTown nie możemy się skontaktować…
– Jakieś pomysły?
– Panie Komendancie, wiem… żyjemy w dobie zaawansowanych technologii, nawet potrafimy z nich korzystać, ale agenci rządowi nie śpią, więc… muszę się chwilę zastanowić …
Simson wyraźnie się zmieszał, wiedział że Tom oczekuje od niego szybkiej i skutecznej reakcji. Jednak sytuacja przerosła jego możliwości, tym bardziej, że jako młody człowiek nie miał takiego doświadczenia, które pomogłoby mu rozwiązać problem. Tom natomiast je miał i to on po raz kolejny udowodnił, że jego przywództwo nie jest przypadkowe.
– Jeśli nie wiesz co zrobić to ja ci powiem… – wtrącił Tom – Kiedyś nie było tych wszystkich gadżetów, które produkowaliśmy, żeby zaspokoić swoją próżność. Pamiętam czasy, kiedy można było jeszcze spotkać telefony na kablu. Co ciekawe, ze względów bezpieczeństwa korzystali z nich wszyscy przywódcy państw na całym świecie. Po prostu do kabla trudniej było się dostać niż do eteru, który narażony był na ataki szpiegów i agentów obcych państw.
– Co zatem mamy robić, czekam na rozkazy Panie Komendancie – z niecierpliwością spuentował Simson, tak jakby chciał czym prędzej zmienić temat rozmowy.
– Zbierzesz ekipę, pięciu ludzi, najlepiej od Granta. W North Castle jest stary magazyn po fabryce kabli, znajdziesz go na Google maps. Niech Grant sprawdzi najpierw czy na terenie magazynu jest ochrona, jeśli nie to z łatwością powinien znaleźć tam to, co jest nam potrzebne. Jeśli napotka na opór nie może zostawić tam żadnych świadków. Resztą zajmie się John i jego ludzie. On ma ten temat w jednym palcu, udzieli ci dalszych instrukcji. Myślę, że załatwi też stare aparaty na chodzie. Carl niech wraca do Krateru i zamelduje o wszystkim Bobiemu. Niech mu też powie, żeby jego ludzie wyznaczyli miejsca, którędy pociągniemy linie. Trzeba będzie zmontować ich kilka, bo prędzej czy później rządowi agenci zwęszą nasze instalacje… Zrozumiałeś?
– Tak jest Panie Komendancie!
– To do roboty – rzucił Tom i klepnął Simsona po ramieniu. Spojrzał na Carla i dodał – nakarmcie go i niech wraca, czasu mamy niewiele.
Tom wiedział, że łączność z DownTown trzeba nawiązać jak najszybciej. Tysiące ludzi czekało na jego pomoc. Odkąd nieoficjalnie porzucił współpracę z rządem i stał się przywódcą podziemia wiedział, że jest ich jedyną nadzieją. Musiał też mieć stały kontakt z Kate, bo rozłąkę z nią znosił z trudem a była ona dla nich złem koniecznym. Jej obecność na górze nie była tak niezbędna jak w na dole. Tam setki ludzi cierpiało z powodu nieudolności rządu, a Kate była dla nich promykiem nadziei. To właśnie oni nazwali ją Glow.
Akcja w North Castle przebiegła bez większych zakłóceń. Magazynu pilnowało dwóch pijanych ochroniarzy, którzy zostali zlikwidowani i wywiezieni poza miasto. Ludzie Granta zgodnie z instrukcją Johna przywieźli dwie wielkie szpule kabla, takiego którego używało się kiedyś do budowy sieci telekomunikacyjnych. Było tego ok. 12 tys. metrów więc Simson uznał akcję za udaną i zameldował o wszystkim Tomowi:
– Panie Komendancie melduję, że Grant wykonał zadanie, mamy 12 kilometrów kabla. John uruchomił też sześć starych aparatów telefonicznych, możemy więc przystąpić do finału akcji.
– Straty? – spytał Tom
– Żadnych strat Panie Komendancie, ale chłopaki musieli wysłać na tamten świat dwóch ochroniarzy – kontynuował Simson.
– Dobrze, co z Bobim?
– Do tej pory się nie odezwał, ale mamy nadzieje, że lada moment ktoś od niego dotrze.
Tom podniósł się nagle z fotela, wyjął cygaro zza ucha i wsadził je między zęby. Nie palił ale lubił zapach suchego tytoniu, najbardziej z kubańskich cygar. Zawsze gdy ogarniał go niepokój powtarzał ten rytualny odruch. Przez chwilę stał w milczeniu. W pomieszczeniu panowała głucha cisza. Zaduch stawał się coraz bardziej dotkliwy. Wszyscy doskonale znali stan jego ducha w takich okolicznościach i nikt nie miał odwagi odezwać się wtedy pierwszy. Czekali na jego reakcję.
– Jak możemy finalizować akcję skoro nie mamy żadnych wiadomości od Bobiego? – przerwał milczenie Tom, w typowo retorycznym stylu.
– Simson!
– Tak jest Panie Komendancie!
– Nie będziemy na nikogo czekać, wyznacz ochotnika i wyślij go na dół. Jeśli nie wróci wyślij kolejnego, aż do skutku. Musimy rozpocząć instalacje linii jeszcze w tym tygodniu, potem może już być za późno.
Prawdopodobnie emocje Toma w takich sytuacjach nie sprzyjały w podejmowaniu trafnych decyzji. Tym razem jednak były one usprawiedliwione, choćby ze względu na Kate, która na pewno czekała na dobre wieści z centrali i od swojego ukochanego męża. Jego sytuacja mocno się skomplikowała odkąd podjął się tego gigantycznego wyzwania. Właściwie wszystko co do tej pory budował legło w gruzach za wyjątkiem jego więzi z najbliższymi, które dawały mu siłę i motywowały do działania. Matka Toma odeszła kilka lat po śmierci męża. Dzieci mieszkały na przedmieściach i nadal pozostawały pod opieką siostry Kate ze świadomością, że prawdopodobnie nie zobaczą już ani ojca ani matki. Ale Tom wciąż miał nadzieję, że jak to wszystko się skończy będzie mógł zabrać je od Rossee i powiedzieć im, że bardzo ich kocha i nigdy o nich nie zapomniał. Razem z Kate postanowili nie kontaktować się z dziećmi, dla ich dobra. Raz w miesiącu Kate łączyła się z siostrą w ich sprawie za pośrednictwem Internetu satelitarnego pozostającego poza kontrolą rządu. Niestety, przy okazji blokady komunikacyjnej rząd wyłączył również ich satelitę. Zanim Simson zdołał zebrać ochotników okazało się, że Carl wrócił od Bobiego z solidną porcją informacji. Cygaro Toma znowu pojawiło się za jego uchem na znak, że poziom adrenaliny wrócił do normy, a wysyłanie ludzi na dół stało się zbyteczne.
– Spocznij – rzucił Tom siadając na swoim ulubionym, skórzanym, ale mocno nadwerężonym fotelu.
– Dawajcie tu Johna !
Zanim John przyszedł Simson zdąrzył opowiedzieć Carlowi całą akcję z kablami. Udana akcja zawsze budziła zachwyt Simsona, który raczej nie wychylał się w takich sytuacjach. Miał bowiem swoje obowiązki i czasem też musiał nadstawiać karku z tym, że jego ryzyko było nieporównywalnie mniejsze niż Granta czy Bobiego, którzy prowadzili walkę na pierwszej linii frontu. Ponieważ Tom nadal odgrywał rolę gorliwego pracownika A.I.T Co. Simson musiał dbać o ochronę jego prawdziwego podziemnego oblicza. To on był jego „żoną, asystentką, pomocą domową” i bóg wie kim jeszcze. Umawiał go na spotkania, prał koszule, szykował kanapki i kawę w termosie. Nie byłoby to oczywiście możliwe bez pomocy Chrisa, który jako przełożony Toma i jego promotor w A.I.T Co był jednocześnie ich zakonspirowanym agentem. Simson twierdził, że podobno to dzięki Chrisowi akcja uprowadzenia platform zakończyła się sukcesem. Jednak Tom nigdy nie był w stanie tego potwierdzić.
Zgodnie z informacjami uzyskanymi od Bobiego grupa Johna uzgodniła strefy rozlokowania linii telefonicznych. Postanowili, że zrobią to korzystając z kilku zainfekowanych tuneli, którymi ewakuacja z krateru była już zbyt niebezpieczna. Z tego też względu tunele te nie były zbyt dobrze strzeżone. Agenci rządowi wysyłali tam czasem tylko psy gończe w celu wytropienia ewentualnych uciekinierów i członków podziemia. Chłopcy więc musieli dobrze się zabezpieczyć, aby akcja budowy linii mogła zakończyć się pełnym sukcesem. Do kamuflażu i ochrony posłużyły im niezastąpione kombinezony Foxa, jednak ze względu na ich wyjątkowo jaskrawy kolor musieli je przemalować na czarno. Po tygodniu ciężkiej pracy, podczas której konieczne było przekupywanie psów krwistymi stekami lub usypianie ich, grupa Johna była gotowa do uruchomienia pierwszej linii. Tom wrócił właśnie do kwatery z firmy, gdzie mimo woli spędził kilka godzin na jałowym badaniu właściwości nowego tworzywa do budowy rządowej kopuły. Czół się już zmęczony tą swoistą schizofrenią ale wiedział, że czas na ostateczne odejście z firmy jeszcze nie nadszedł. Potrzebował jej bardziej niż ona jego i dlatego nie mógł się tak po prostu poddać. Właśnie zakładał nadgryziony zębem czasu uniform, który podarowała mu Kate, kiedy w drzwiach stanął rosły, siwy facet o wątłej postawie. To zameldował się John.
– Panie Komendancie!
– Spocznij John, mów co z linią? – zapytał Tom, dopinając ostatni guzik munduru.
– Linia gotowa, proszę o pozwolenie na wykonanie połączenia testowego. Mamy na dole człowieka, będzie tam jeszcze przez piętnaście minut. W trakcie połączenia testowego ustalimy harmonogram kolejnych połączeń. – ciągnął jak nakręcony John.
– Zezwalam, ale idę z wami, musze wiedzieć od razu czy linia działa.
– Panie Komendancie, czy u mnie kiedykolwiek coś nie działało? – z uśmiechem na ustach i błyskiem w oku odparł John, podając jednocześnie Tomowi jego kaszkiet.
Po pięciu minutach byli już na miejscu, Tom pewnie stanął przy telefonie, wyjął cygaro zza ucha i przyłożył do niego słuchawkę aparatu. Usłyszał w niej cichy kobiecy głos, który w pierwszym momencie wydał mu się głosem dziecka, ale już po chwili go rozpoznał:
– Halo! Glow? To ty kochanie?
– Tak Tom, to ja – odparła Kate.

Rozdział III

Kiedy opadł pył radioaktywny a dyfuzory fluorytu i dezaktywatory promieniowania spełniły swoją rolę mogliśmy na dobre opuścić Nano-bunkry. Wszyscy liczyli straty, te materialne i te moralne, ale nikt nie spodziewał się, że spotka nas coś znacznie gorszego. Wszyscy jednak musieliśmy wziąć się w garść i podjąć tę beznadziejną walkę o przetrwanie. Osobiście byłem optymistą, wierzyłem w to, że damy sobie radę i odbudujemy zrujnowany kraj. Wymagało to jednak poświęcenia i wysiłku wielu ludzi, zwłaszcza takich jak ja, obdarzonych wyjątkowymi predyspozycjami. Wierzyłem też w swoje szczęście, bo los postawił przede mną wyzwanie nie po raz pierwszy, nie pierwszy raz dał mi też drugą szansę. To co spotkało mnie w dzieciństwie mogło skończyć się dla mnie tragicznie, a moja niedoszła śmierć mogła mieć zgubny wpływ na bieg późniejszych wydarzeń.

Miałem wtedy 13 lat, szwendałem się z dwoma kolegami po nowo budowanym osiedlu, nie miałem pojęcia, że może mi się tam stać się coś złego. Po prostu szukaliśmy rozrywek a labirynt pustych pomieszczeń, schody prowadzące donikąd, czy szyby windowe bez wind wydawały nam się doskonałym miejscem do zabawy. W jednym z takich pustych pokoi, na drugim piętrze budynku moją uwagę skupiłem na rozsypanych pustych łuskach po nabojach, takich jakich używa się do wbijania kołków w betonowe ściany. Napełnialiśmy je siarką, zagniataliśmy szczelnie brzegi i wrzucaliśmy do ogniska, była z tego super frajda, jak kilkadziesiąt takich łusek zaczynało strzelać. W całej okolicy nagle gasły światła w oknach, lub pojawiali się gapie, czasem przyjeżdżał na miejsce patrol policji. Tego dnia było dość ciepło, na nogach miałem nabyte dzień wcześniej czerwone Nike z lakierowanej skóry, którymi chciałem się pochwalić przed kumplami, nie były zbyt wygodne ale fajne a ja lubiłem się dowartościować. Zebrałem rozsypane łuski co do jednej, trwało to może 5 minut, zanim się zorientowałem kolegów nie było już obok mnie a w progu tego surowego, betonowego pokoju stanął „ochroniarz”. No tak – pomyślałem – przecież na takiej budowie musiał być jakiś ochroniarz. Jednak gdy wyciągnął z kieszeni nóż myśliwski a w jego prawej ręce zobaczyłem pół metrową stalową rurę, przeszył mnie zimny dreszcz a w nogach poczułem ołów. I już nie byłem pewien czy aby na pewno jest to ochroniarz czy może ktoś, kto nie przypadkowo tu przebywał. Nie kojarzyłem żeby ktoś nas obserwował, ale może nie miałem powodu aby to podejrzewać, w każdym razie zrobiło mi się słabo i zatkało mnie na kilkanaście sekund.
Co tu robisz? – warknął.
Ja? Ja, nic … nie robię – odparłem, wypuszczając z ręki puste łuski po nabojach.
Nic? Chodź tu, kurwa, złodzieju. Ja cię nauczę jak się zachowywać. – ciągnął „ochroniarz” z dziwnym akcentem, którego postać przypominała Quasimodo, a zwłaszcza twarz pokiereszowana sznytami. Ubrany był w granatowe drelichy, jakby właśnie uciekł z więzienia, był brudny i śmierdział potem wymieszanym z ekskrementami. Czułem ten odór mimo to, że stał ode mnie w odległości pięciu metrów. Za „ochroniarzem” stał równie brzydki jak on i śmierdzący pies rasy mieszanej, który jednak nie sprawiał wrażenia zwierzęcia zainteresowanego moją skromna osobą.
Przez chwilę pomyślałem o kolegach, którzy musieli być gdzieś w pobliżu, ale czując się nieswojo, w przezornym milczeniu i pełen pokory podszedłem do gościa jednocześnie obserwując bacznie jego ruchy i próbując wyczuć jego zamiary.
– Oooo co panu chodzi? – zapytałem, z trudem pokonując wszechobecny odór.
– O gówno, zamknij ryj i chodź – parsknął przystawiając mi jednocześnie kozik do pleców
– Przede mną gnoju.
Między łopatkami poczułem ostry ból, mimo że ubrany byłem lekko kozik nie przebił jednak ubrania, ale strach, który nagle mnie ogarnął dał upust adrenalinie. Serce zaczęło mi walić jak młot pneumatyczny, ręce zaczęły się trząść jak u chorego na Parkinsona, mózg z trudem ogarniał rzeczywistość w której się nagle znalazłem.
– Oooo co panu chodzi?
Przez chwilę pomyślałem, że to koniec, że nie zobaczę więcej rodziców i dziadków u których spędzałem wakacje tego roku, ale też wiedziałem, że to nie może się tak skończyć, że takie historie przydarzyć się mogą ofiarom a nie zdobywcom za jakiego siebie uważałem. Pomyślałem, że muszę się z tego koszmaru jakoś wydostać, uciec mimo, że czułem przewagę oprawcy i jego oddech na plecach. Moje szanse oceniałem bardzo nisko jednak instynkt przetrwania powtarzał mi wciąż: dasz radę, musisz uciekać, teraz, na co czekasz. Szliśmy jednak dalej, niekończącym się korytarzem mijając puste pomieszczenia jedno po drugim i cienie betonowych ścian przeplatające się z promieniami słońca. Czas zatrzymał się w miejscu. Byłem pewien, że chce mnie zabić, ale po co, dlaczego? Facet bełkotał coś pod nosem nieznanym mi dialektem, od czasu do czasu szturchając mnie nożem w plecy i wymachując stalowa rurą. Boże – pomyślałem – daj mi siłę, nie zabieraj mnie dzisiaj do siebie, przecież przydam Ci się jeszcze do czegoś na tym świecie prawda? Nie usłyszałem jednak żadnej odpowiedzi, ale kiedy kończył się długi korytarz spostrzegłem po lewej stronie schody prowadzące na zewnątrz budynku, jeszcze surowe, kostropate, pokryte grubą warstwą pyłu.
To moja szansa – pomyślałem i nagle w mgnieniu oka, nie bacząc na przewagę przeciwnika rzuciłem się do ucieczki. Pierwsze schody – na półpiętro – pokonałem w ułamku sekundy dwoma susami, z pomocą poręczy, którą mocno chwyciłem aby nie stracić równowagi. Na drugi ciąg schodów, na piętro pierwsze skoczyłem podobnie, lecz mniej więcej w połowie poczułem nagłe uderzenie. Jeszcze nie wiedziałem co się stało bo wrażenie miałem takie jakby mi spod nóg wyrwało te schody. Podobnie jest w lunaparku kiedy przechodzi się przez kręcącą się beczkę. Nie wiesz jak stawiać nogi aby przejść na drugą stronę ale idziesz bo wiesz że nie możesz się zatrzymać. Tu było podobnie i dopiero na końcu, na parterze zorientowałem się, że otrzymałem atomowe uderzenie w szyję stalową rurą, którą dosłownie wyrwało z ręki mojego oprawcy co objawił dźwięczący hałas upadającego na nagi beton niedoszłego narzędzia mordu. Nie wiem jak to się stało, ale musiałem nieźle przebierać nogami na wpół przytomny, aby dotrzeć do miejsca, które dawało mi wolność a może nawet drugą szansę na życie. Byłem cały poobijany, miałem podrapane dłonie i zniszczone świeżo nabyte Nike, nie pamiętałem drogi ucieczki, jednak największa strata, którą doznałem to trauma towarzysząca mi do dziś. Pamiętam, że następnego dnia nie mogłem ruszyć głową, co dość szybko ustąpiło, ale niesmak po tym co się stało i poczucie znieważenia jakiego doznałem od obcego człowieka, którego zamiarów do dziś nie rozszyfrowałem, pozostało w mojej pamięci na zawsze. Być może podobne uczucie towarzyszy zgwałconym kobietom, jednak z pewnością to nie to samo, tym bardziej, że ja wyszedłem z tego cało, no… w miarę cało, lecz do dziś ciarki przechodzą mnie na myśl o tym co przeszedłem tamtego dnia i co stałoby się gdyby ten bandzior uderzył mnie łomem nie w szyję a w głowę?

Od tego zdarzenia minęło wiele lat, ale przez te wszystkie lata zawsze brałem sprawy w swoje ręce wierząc, że to co będę miał pod kontrolą nie przyczyni się do mojej przegranej, a muszę przyznać, że nie cierpiałem przegrywać. Wierzyłem, że to ja mam największy wpływ na moje życie, i że swój los wykłuwam własnymi rękami.
Dlatego moje przekonanie, że damy radę i tym razem było nad wyraz silne, tym bardziej, że wszyscy znaleźliśmy się w podobnej sytuacji, która wymagała tyle samo od każdego z nas. Nowe początki były trudne, kończyły się żelazne zapasy rządowe, nie było gdzie uprawiać roślin, z hodowlą zwierząt też nie było najlepiej, zwłaszcza, że te dziesiątkowała choroba popromienna. Do pracy mogliśmy wrócić dopiero po półrocznej kwarantannie, ale najgorsze było to, że właściwie nie było do czego wracać, wszystko musieliśmy budować niemal od nowa.
Po ślubie z Kate w 2030 r. zamieszkaliśmy w nowym domu na przedmieściach Scotty’s Castle. Nasze małżeństwo było beztroskie i pełne niespodzianek. Mamy dwoje dzieci choć nigdy nie planowaliśmy terminów kiedy miały one pojawić się na świecie. Obydwoje tego chcieliśmy i uważaliśmy, że jest to naturalny efekt naszej miłości. Zupełnie inaczej było na płaszczyźnie zawodowej. Ponieważ z oczywistych względów Kate nie mogła pracować już w stoczni w Baltimore, załatwiłem jej równorzędną posadę w Instytucie. Pracowała w laboratorium biochemii nuklearnej, badała związki czynnie działające na pancerze zwierząt. W Pentagonie wymyślili, że zwierzęta takie jak gady mają nietypowe jak na warunki współczesne możliwości obronne i chcieli wykorzystać te cechy do celów militarnych. Obydwoje lubiliśmy swoją pracę jednak nie umieliśmy nigdy oddzielić jej od życia prywatnego, które ceniliśmy sobie najbardziej. Raz ona przynosiła do domu nowe wieści z „pola badań” raz ja i oczywiście każde z nas miało swoje zdanie na temat z nie swojej dziedziny i zamiast wysłuchać siebie nawzajem tworzyliśmy własne teorie, które potem obalaliśmy szczerze się spierając a czasem nawet kłócąc. To jednak dodawało kolorytu naszemu związkowi, może nawet swoistej pikanterii, gdyż praca w Instytucie była absorbująca i nie dawała nam wiele czasu i okazji na tzw. korzystanie z życia. W pewnym momencie zaczęliśmy traktować pracę zawodową niemal jak nasze trzecie dziecko, równie ważne jak dwójka pozostałych. Dziś wiem, że nie było to normalne wtedy, ale teraz stało się nadzieją i szansą, którą bardzo chcieliśmy wykorzystać.

Kate od zawsze była głęboko wierzącą i oddaną Chrystusowi osobą. Czasem byłem o Niego zazdrosny, ale gdy poprosiła mnie o to abym się z Nim zaprzyjaźnił i tak Go traktował, w przedziwny sposób ta nieracjonalna zazdrość minęła. Nie bardzo wiedziałem jak to się mogło stać, ale ona zawsze powtarzała: ty jesteś moim wybrankiem na ziemi a On jest w niebie i tam czeka na nas wszystkich.
Kate wierzyła, że byliśmy sobie przeznaczeni i, że było to zapisane w planie Boskim, ja nie traktowałem tego poważnie, ale lubiłem słuchać jej subtelnych wywodów na ten temat, bo czułem jak ważne jest to dla niej.
Czasem mówiła tak:
Czy naprawdę myślisz , że to przypadek? Zrządzenie losu? Przecież Bóg ma dla nas wszystkich plan, czasem ten plan dotyczy jednej osoby czasem kilku, a czasem wszystkich. Bóg nie zna czasu, to tylko ludzie się nim posługują, przemijanie tego co ludzkie jest dla Niego naturalne, ale plan musi być, bez niego nic się nie stało i nie stanie.
Innym razem z kolei:
Wielu ma szansę na szczęście wieczne, ale nie wszyscy chcą z niej skorzystać. Czy tutaj na ziemi możemy być wiecznie szczęśliwi? Dobrze wiesz, że nie. To gdzie ono może być to szczęście wieczne?
Zadawała pytania podsuwając jednocześnie odpowiedzi, ale też pobudzając moją wyobraźnię do wysiłku. Bardzo się starałem, jednak moje doświadczenia dawały mi przekonanie, że wiele zależy ode mnie i od moich planów a nie od planów kogoś kogo nie rozumiałem i wątpiłem w jego istnienie czy nadprzyrodzoną boskość. Zawsze twardo stąpałem po ziemi i starałem się kreować rzeczywistość wokół mnie a nie poddawać różnym falom czy płynąć bezładnie z nurtem, należałem do tych, którzy wydawali polecenia a nie do tych co musieli je wykonywać. Być może dlatego wybrali mnie na swojego przywódcę, a ja się zgodziłem nim zostać.
Siedzibę A.T.I. Co. musieliśmy przenieść do innej dzielnicy z uwagi na zniszczone hale i magazyny. Na skutek pięciu eksplozji na kilku kontynentach ziemi. zmieniła się struktura wszystkich płyt tektonicznych co spowodowało wielowarstwowe trzęsienia ziemi oraz przesuniecie się osi obrotu ziemskiego globu o 2°. Wiedzieliśmy, że będzie to brzemienne w skutkach choć rozłożone w czasie. Nie wiedzieliśmy tylko kiedy pojawią się pierwsze symptomy. Przez pierwsze lata po Wojnie trzydniowej udało nam się odbudować produkcję i zaplecze badawcze Instytutu, jednak skutki zmian na ziemi postępowały w tempie jakiego nikt nie przewidział. W ciągu kolejnych pięciu lat jezioro Ubehebe Crater, które było niespotykaną oazą przyrody i tętniącym życiem zjawiskiem na powrót zamieniło się w jałową pustynię, wieszcząc nieszczęście. Na jego bezkresne, popękane dno, z którego wynurzał się wielki korkociąg Springera patrzyliśmy z przerażeniem a zarazem z podziwem, kiedy w promieniach słońca miejsce to zamieniało się w gigantyczny zegar słoneczny. Prości ludzie przypomnieli sobie o przepowiedniach przodków i zaczęli mówić o powrocie Ducha Ubehebe. Oczywiście nie brałem tego na serio bo uważałem, że zmiana klimatu po tym co się stało była oczywistym skutkiem, nie wiedziałem jednak dlaczego stało się to tak szybko. Po sześciu latach średnia temperatura na świecie wzrosła o 3° F, zaczęło brakować w mieście wody pitnej, na słońce nie mogliśmy już patrzeć. Dyfuzory nie nadążały z generowaniem sztucznych deszczy co przyczyniło się do całkowitego upadku rolnictwa i wkrótce całe zaopatrzenie musieliśmy sprowadzać z innych stanów. Miasto, które niegdyś powstało ze zgliszcz, które było rajem na ziemi dla ludzi, którzy je zbudowali w ciągu sześciu lat zamieniło się w wylęgarnię szczurów i siedlisko zarazy. Ludzie tracący wiarę w przyszłość zaczęli masowo opuszczać swoje domy, pozostawiając cały dorobek życia na pastwę losu i tylko szwendające się po ulicach bezpańskie roboty i klony przypominały o tym, że żyjemy w XXI wieku i, że kiedyś miejsce to tętniło życiem. Z prawie 4 milionów obywateli miasta Scotty`s Castle zostało ok. 1.5 miliona najwytrwalszych, którzy albo nie mieli gdzie odejść albo fanatycznie kochali to miejsce, do tych ostatnich zaliczałem się ja. Apokalipsa jednak trwała nadal, liczyliśmy na cud, który jednak nie nadchodził, co więcej po kolejnych dwóch latach okazało się, że to jeszcze nie jest koniec nieszczęść, które nas dotknęły, i że setki tysięcy ludzkich istnień zostanie „wezwanych na sąd ostateczny”.

Rozdział IV

Po przywróceniu łączności w Down Town władze wysłały tam drony szpiegowskie i psy gończe, które jako klony posiadały zdolność do infiltrowania środowiska i tropienia wszelkich objawów oporu. Od czasu kiedy siły rządowe rozpoczęły budowę kopuły, działania dywersyjne rebeliantów nasiliły się, dlatego rząd zmienił swoją taktykę na bardziej agresywną, manipulując jednocześnie opinią publiczną. Prawdę znali tylko ci co zdołali wydostać się z tego piekła, no i oczywiście wszyscy uwięzieni w rozpadlinie.
Pewnego majowego dnia do Toma przyszedł Simson z meldunkiem:
– Panie Komendancie!
– Melduj! – odparł Tom
– Chciałem zameldować, że udało się wysadzić rusztowanie w południowej części krateru… bez strat w cywilach – ciągnął Simson
– Czyja to robota? Granta?
– Tak Panie Komendancie. Czternaście bloków walnęło z hukiem, jeszcze kilka takich akcji i to zasrane igloo runie w całości – kontynuował Simson z typowym dla siebie entuzjazmem w głosie.
– Ale wiesz, że władza kryje kopułę z prędkością 45 bloków na dobę i że nie mamy takich szans aby ją w całości zniszczyć?- odparł Tom
– Wiem, niestety Panie Kapitanie, ale myślę, że to nasza jedyna szansa na przeżycie.
– Nie wydaje mi się, jak skupimy się tylko na dywersji to nie będziemy przygotowani na to co będzie potem. Zorganizuj mi spotkanie z Bobim i Chrisem, musimy to poważnie przedyskutować. Poza tym odkąd nasi agenci donoszą o przegrupowaniu służb rządowych na górze, tutaj znów pojawiły się pogłoski o planach likwidacji krateru – spuentował Tom sięgając po notatnik.
– Panie Komendancie, gdyby chcieli nas zlikwidować to już dawno by to zrobili, oni nie chcą wziąć winy na siebie i tłumaczyć się później przed światem, wirus to co innego, całkiem niezła wymówka. Kwarantanna nie pomaga, szczepionki nie pomagają, ludzie umierają sami, wystarczy to tylko odizolować od reszty świata i będzie super –
dodał Simson potwierdzając tym samym poziom swojej nieprzeciętnej inteligencji. Wiedział, że Tom myśli już o przyszłości, że nie stoi w miejscu, nie czeka bezmyślnie jak dziecko we mgle i ma już kolejny plan w głowie. Ten plan, to plan prawdziwego przywódcy. A Tom był min w 100%. Bo dobry przywódca umie pociągnąć za sobą swoich ludzi, ale świadomie nie naraża ich życia na niebezpieczeństwo, taki przywódca nie roztrwania bezmyślnie swojego dorobku i nie rezygnuje z przywództwa bez powodu. Być dobrym przywódcą to przede wszystkim być dobrym strategiem, umieć przewidzieć ruchy przeciwnika i umiejętnie na nie odpowiedzieć. Dobry strateg powinien też wiedzieć jakiej broni użyć aby broń ta była adekwatna do danej sytuacji na froncie. Dobry strateg nie używa motyki na czołg jak też z armat nie strzela do muchy. Czasem dobry strateg powinien wysłuchać wielu doradców, aby podjąć właściwą decyzję a czasem wystarczy jeśli wysłucha tylko jednego. Doskonały strateg wie, że jego celem jest zwycięstwo, ale pamięta też o tym, że może przegrać. Oznacza to tylko tyle, że dobry strateg nie jest doskonały i też popełnia błędy, jednak potrafi je sprawiedliwie ocenić i wyciągnąć właściwe wnioski. I taki strateg nie zrzuca winy za porażkę na innych, zwłaszcza na wroga, tylko umie przyjąć ją z godnością na siebie. Dobry strateg umie w chwale wygrywać i przegrywać z honorem. Być dobrym strategiem to również umieć poznać słabe punkty wroga i bezlitośnie je wykorzystać. Takim przywódcą był właśnie Tom a cechy te prawdopodobnie odziedziczył po swoim ojcu.
Na spotkaniu z Chrisem i Bobim Tom przedstawił im swój punkt widzenia na kwestię kopuły. Wiedział bowiem, ze plan zabudowy krateru kopułą w kształcie iglo jest realny, pracował przecież przy opracowaniu jego konstrukcji w A.T.I. Co. Robił co mógł aby opóźnić realizację tego diabelskiego projektu, narażając się przy tym na dekonspirację, ale wiedział też, że to kiedyś wypali jak bomba z opóźnionym zapłonem i że będą musieli przygotować się na to. Po tym jak Gwardia Narodowa wybudowała wokół rozpadliny, wysoki na 5 m i głęboki na tyle samo żelbetonowy mur, ewakuacja ludzi z krateru stała się nierealna. Mimo wielu prób nie udało się go naruszyć, a co dopiero zniszczyć. Tom wiedział, że podobnie będzie z kopułą, bo ich opór i siły którymi dysponowało podziemie były niczym w porównaniu z siłą klasy rządzącej. Nie mógł się jednak poddać, wycofać, tym bardziej, że nie był sam a ludzie na niego liczyli. Liczyła też Kate, która deklarowała, że będzie tam do końca, z tymi cierpiącymi, niczemu winnymi ludźmi, którzy w Glow widzieli ostatni promyk nadziei.
Kate doskonale sobie radziła w tych nieludzkich warunkach, w których trudno było odróżnić człowieka żywego od martwego, gdzie pomieszczenia były pełne, zmutowanych insektów, niespotykanej wielkości, z których tylko nieznaczna część nadawała się do jedzenia. Mimo, że świat zdołał się podnieść po klęsce głodu i na górze już nic nikomu nie brakowało to embargo na prowiant nadal w kraterze obowiązywało, dlatego musieli radzić sobie sami…

Rozdział V

W roku 2045, kiedy problemy z żywnością dały się odczuć na całym świecie, rząd USA zapoczątkował tajny projekt pod kryptonimem „Wind Rose”, którego celem było przywrócenie osi ziemi na pierwotną pozycję, dzięki czemu klimat, który był bezpośrednim sprawcą klęski głodu na świecie jak też w większości stanów USA, stałby się dla globu bardziej przyjazny. Brzmiało to pięknie, może nawet zbyt pięknie aby mogło się spełnić, ale z punktu widzenia nauki i doświadczeń, które przeprowadzaliśmy w Instytucie projekt ten nabierał realnych kształtów. O projekcie wiedziało niewiele osób, naturalnie rząd, Pentagon i ludzie z Instytutu, którzy brali udział w pracach badawczych, jednak ściany mają uszy i te, uznawane za dobre wieści, szybko przedostały się do przestrzeni publicznej. Media kontrolowane już wtedy przez rząd dementowały każdą pogłoskę na ten temat, co z mojego punktu widzenia było irracjonalne, ale po głębszej analizie uznałem, że postawienie sprawy jasno mogło nazbyt pobudzić wyobraźnię ludzi, którzy nie znieśliby kolejnej porażki i mogli by ją wykorzystać przeciwko politykom. Tak więc ja pracowałem nad projektem „Wind Rose”, a Kate w laboratorium przy opracowywaniu kolejnych szczepionek antywirusowych. Temat wirusów mięliśmy opanowany, przynajmniej tak nam się wydawało, problemem natomiast były odporne na pestycydy insekty, które jednocześnie były nosicielami wszelkiego rodzaju zarazy. Było ich wszędzie pełno, mutowały na wszelkie sposoby w tempie światła, przynajmniej z punktu widzenia naukowego. W miejsce jednych pojawiały się kolejne, większe, bardziej odporne i uzbrojone. Jedynym, choć niedoskonałym sposobem walki z nimi były opracowane w A.T.I. Co. pułapki, które nieustannie musieliśmy modyfikować z uwagi na niezwykłą inteligencję tego całego robactwa.
Dwa lata później projekt „Wind Rose” był gotowy do realizacji, lecz to co miało być wybawieniem dla jednych stało się hekatombą dla drugich.
………….

Kategorie: Opowiadania

A co mam powiedzieć?

Dodaj komentarz